|
Pod kudłatym łbem Gwendy. Dla elyty, rodzynków w czekoladzie, śmietanki w kawie, po prostu nas.
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
maruda
Dołączył: 05 Maj 2007
Posty: 852
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z szaleńczego świata szaleńców
|
Wysłany: Sob 19:33, 16 Cze 2007 Temat postu: Iskierka. |
|
|
Napisane dość dawno.
Mało ambitne. O miłości, po prostu.
Travis przetarł zaspane oczy, rzucając szybkie spojrzenie w stronę łóżka Rose. Kołdra była wybrzuszona i unosiła się równomiernie, co mogło znaczyć jedynie, że siostra jeszcze spała. Właściwie nie było się czemu dziwić – zawsze wylegiwała się dłużej od niego, a wyciągnięcie jej z objęć Morfeusza było prawdziwe syzyfową pracą.
Ziewnął; mimo iż słońce stało już w pełnej krasie na niebie, jakby chciało dać wszystkim do zrozumienia, że istnieje, wciąż nie mógł pozbyć się resztek wszechobecnego snu. Jak zwykle nie pamiętał, o czym śnił, ale to nie było ważne. Ważne było samo uczucie, dołek w żołądku i ciemne plamki przed oczyma, sama świadomość, że jeszcze przed chwilą mógł uchwycić coś ulotnego jak motyle skrzydła, które znów zdołało wymknąć się z kurczowo zaciśniętych palców.
- Mamoo! – krzyknął nagle, siadając na z powrotem na łóżku. – Rose znów zostawiła swoje szaty na podłodzee!
Z ponurą satysfakcją spojrzał w stronę siostry, która, mrucząc coś cicho, zaczęła wiercić się na posłaniu. Nie, to nie tak, że chciał być wredny. On po prostu musiał dać do zrozumienia, kto tu właściwie rządzi.
Bo to wszystko.. nie, to wszystko wcale nie było tak proste, jakim się z pozoru wydawało. Rose i Travis, mimo iż byli rodzeństwem, znali się od zaledwie paru dni – albo raczej – od paru dni wiedzieli, że łączy ich pokrewieństwo. Dość trudno to wytłumaczyć.. wystarczy krótka informacja, że ich matka była skośnooką działaczką rosyjskiej mafii, której szefostwo miało parę dobrych powodów, by odebrać jej życie; a ojciec szanowanym aurorem, wychowanym i urodzonym na Ukrainie?
Nie, to nie była normalna rodzina. Ale może i dlatego tak fascynowała członków?
Żadne z nich nie próbowało stwarzać kolejnych pozorów, usiłować zacząć od nowa, ostentacyjnie omijać tematu przeszłości. To wciąż była otwarta rana, ale też i przestrzeń bez dna – bez jej poznania nie można było przeskoczyć bezkarnie do kolejnego etapu życia.
Dorothy Colner, matka wymienionych wyżej dwojga dzieci, wpadła do pokoju jak bomba, którą zresztą była przez cały swój dotychczasowy żywot. Na wychowaniu potomków nie znała się za grosz, czego zresztą wcale nie usiłowała ukryć – była osobą należącą do grona tych, które przyznają się otwarcie do własnych błędów, śmiać potrafią się tylko głośno, jeść bez umiaru i żyć bez żadnych moralnych zasad. Jak mawiała, w życiu trzeba przecież "spróbować wszystkiego". Jako że z miejsca odrzucała każdą, wysnutą przez kogoś teorię dotyczącą możliwości jej postąpienia z własnym życiem, za jej motto z pewnością można uznać: "myśl samodzielnie".
Nigdy nie żałowała, że nie spędziła z Travisem i Rose ich pierwszych dni życia. Uznała, że tak już widocznie musiało być, i nie zaprzątała sobie tym więcej głowy. Bardziej skupiała się na dniu teraźniejszym, doczesnych potrzebach; chociaż bywały wieczory, kiedy siadała na parapecie, otwierała okno i marzyła, przy podmuchach świeżego, nocnego powietrza i świetlistym migotaniu londyńskich gwiazd.
Kiedyś, zameldowana w St.Petersburgu, wciąż usilnie szukała swojego miejsca na ziemi. Teraz ośmielała się stwierdzić, nawet tylko sama przed sobą, że właśnie je znalazła. I to, o ironio, na skrawku angielskiego gruntu, którego unikała przez całe dorosłe życie.
- Rose Shelley! – zawołała groźnym tonem, pochylając się nad łóżkiem córki. Jednym stanowczym, bezlitosnym ruchem zdjęła z dziewczynki kołdrę; i, marszcząc brwi, spojrzała na drobny kłębuszek dziecięcego ciała, zwinięty niewinnie na prześcieradle. Uśmiechnęła się drapieżnie, chwyciła córkę w ramiona; i złapała ją za nogi, pozwalając głowie majtać bezwiednie w powietrzu tuż nad podłogą. Reakcja była łatwa do przewidzenia – Rose zaczęła wrzeszczeć, miotać się i machać rękami, całkowicie już rozbudzona; jej śniade policzki pokryły się rumieńcem złości. Travis i Dorothy zanosili się śmiechem, ale tylko przez chwilę, bo po chwili matka łaskawie posadziła dziewczynkę z powrotem na materacu.
Z pewnością, gdyby spojrzenia mogły zabijać, zamiast dwóch pokładających się ze śmiechu postaci na dywanie leżałyby dwa zimne trupy – ponieważ jednak absolutnie tego nie potrafią, Rose mogła tylko wściekać się i tupać nogami, czego zresztą zrobić nie omieszkała.
- Wy dwie małe paskudy! – rzuciła tylko i gniewnym, szybkim krokiem wyszła z pokoju. Czując unoszący się z kuchni apetyczny aromat jajecznicy, natychmiast się tam skierowała; widząc ojca smarującego kromki chleba, nucąc pod nosem (strasznie przy okazji fałszując) "Najlepiej zakochać się w deszczu" poczuła, jak gniew w niej topnieje jak gorące masło. Kocim ruchem przytuliła się do nóg (bo wyżej nie sięgała) wielkiego taty, jak to nazywała go we wczesnym dzieciństwie, i zamknęła oczy. Teraz to czuła. Czuła zapach prawdziwego domu.
- Co jest, maleńka? – ojciec, jak zwykle, promieniał optymizmem.
- Chciałabym, żeby było tak jak kiedyś – westchnęła.
- Tak mówisz? – tata natychmiast schylił się do niej, i mocno ją do siebie przytulił. – Nie podoba ci się nasza nowa rodzina?
- Nie.. tak.. nie wiem. Travis jest strasznie wścibski i bardzo się rządzi – skarżyła się z przekąsem.
- To tak jak ty, maleńka – zaśmiał się Elijah Shelley. – To twój brat; musicie zacząć się jakoś dogadywać. A co sądzisz o mamie?
- To nie jest moja mama.
- Rose.. – Elijah nagle wydał się zatroskany. – Oczywiście, że jest. Może tego nie widzisz, albo nie potrafisz dostrzec, ale ona bardzo cię kocha.
Po chwili do kuchni weszła Dorothy wraz z rozchichotanym od ucha do ucha Travisem, i jednym machnięciem różdżki przeniosła talerze na stół. Jeden co prawda rozbił się o kant krzesła, drugi spadł na podłogę w połowie drogi; ale nie przejęła się tym. Bo to takie ot, drobiazgi! Pani Colner, mimo iż w ostatnich dniach swojego życia nauczyła się żyć po nowemu, nie przywykła jeszcze do przejmowania się drobnostkami.
Travis usiadł naprzeciw siostry, szczerząc do niej zęby przez stół. Rose ostentacyjnie postanowiła go zignorować, podobnie jak jeden wielki kołtun sterczący ze środka jego głowy, wyglądający jak pamiątka po porażeniu prądem; uśmiechając się lekko w myśl tego spostrzeżenia, przeniosła wzrok na parującą jajecznicę, którą właśnie podstawił jej prosto pod nos Elijah.
- Jedzcie, dzieciaki! – Shelley wciąż emanował szczęściem. Wyprawiając przed kuchenką jakieś dzikie tany, przypominające nieco lwie rytuały godowe, które Rose widziała ostatnio w publicznej telewizji, sięgał po garnek z mlekiem, żeby zrobić latoroślom ukochane kakao.
- Też jestem twoim dzieciakiem? – Dorothy uśmiechnęła się wdzięcznie.
- Ty najbardziej! – Elijah przesłał jej całusa.
"Ona rzeczywiście jest jak duże dziecko" – pomyślała Rose, i ze zdumieniem zauważyła, że cała złość na matkę gdzieś wyparowała, zagubiła się w atmosferze. Teraz wręcz jej współczuła, spojrzała na nią z politowaniem; w którym jednak zawarła sporą dozę sympatii. "Musimy się nią zaopiekować" – pomyślała, ale gdy spojrzała na Travisa, strojącego głupawe miny do przyleciałej właśnie sowy, natychmiast się poprawiła – "Muszę się nią zaopiekować. I nim też, no dobra, nim też."
W pełni zadowolona z siebie zabrała się do pochłaniania swojej części jajecznicy, nałożonej przez ojca na talerz, wypełniając go po brzegi.
- Też dostanę kakao? – spytała z nadzieją Dorothy, widząc, że Elijah szykuje kubki.
- Oczywiście, dziecino – głos Shelley'a był pełen ciepła i miłości. Travis zamknął oczy i poczuł, że chce, by tak już było zawsze. Żeby to wszystko trwało wiecznie. Mama, tata, Rose, on..
Oni. Razem.
Nie było doskonale. Ale uparcie parli do przodu, poznawali się od nowa, swoje słabości i obawy, próbowali się nawzajem zrozumieć. A zrozumienia tak brakuje w dzisiejszych rodzinach!
- Wiecie co? Cieszę się, że jesteście tu ze mną wszyscy, w komplecie – uśmiechnął się ojciec, dołączając do nich w końcu do stołu.
- Ja też – przytaknęła matka. – Mam pomysł. Złapmy się wszyscy za ręce.. Rose, sięgnij do ojca! Travis, wytrzyj najpierw dłoń z masła!
- Co będziemy robić? – zainteresowała się Rose, chwytając mocno palce brata.
- Puścimy iskierkę.
- Iskierkę czego? – Rose spojrzała na matkę. Przez sekundę ich oczy się spotkały, i przez tą chwilę utworzyły więź porozumienia, której nic nie zdołało przerwać.
- Iskierkę miłości – odpowiedziała Dorothy, mocno ściskając dłoń Elijaha.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
retia
Dołączył: 22 Paź 2006
Posty: 817
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Sob 20:03, 16 Cze 2007 Temat postu: |
|
|
Nie podobało mi się. Może to kwestia tego, że coś mi gdzieniegdzie zgrzytnęło w konstrukcji logicznej zdania, ale bardziej przychylam się ku nielubianej przeze mnie tematyce i braku tego czegoś, co mnie mogłoby w tej pracy zauroczyć.
Specem w kwestiach technicznych nie jestem, więc żadnych błędów ci wytykać nie będę, jeżeli jednak chodzi o wrażenie po przeczytaniu - nie, jakoś mnie nie chwyciło ani za serce, ani za nogę.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Beverly
Dołączył: 03 Lut 2007
Posty: 4414
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 2/3 Skąd: ze świata marzeń i iluzji
|
Wysłany: Czw 12:13, 09 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Dużo błędów. Strasznie długie zdania. I jakoś tak... Dziwnie. Nie za bardzo mi się podobało, powiem szczerze. Takie... lanie wody w pewnym momencie.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|