|
Pod kudłatym łbem Gwendy. Dla elyty, rodzynków w czekoladzie, śmietanki w kawie, po prostu nas.
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
maruda
Dołączył: 05 Maj 2007
Posty: 852
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z szaleńczego świata szaleńców
|
Wysłany: Nie 18:10, 11 Lis 2007 Temat postu: Na dnie. |
|
|
Nie skończone, prawdopodobnie nigdy nie będzie - ale pozwoliło mi spojrzeć na Syriusza w inny sposób, ten mój, prywatny.
Na Dnie
10.05.1978
Nie zraniło go to.
Syriusz oparł się o ścianę i zamknął oczy. Chcesz wiedzieć, że mnie to nie zraniło?
Sny nigdy nie trwają wiecznie, i on o tym wiedział. Wszystko, co się zdarzyło, traktował tylko jak grę, która kiedyś musi się skończyć. I którą ktoś musi wygrać.
Burza w sercu nie była tą samą, która rozgrywała się w jego umyśle – on i ona to nie było równanie, to była rażąca w oczy nierówność – gdyby teraz miał zawrzeć układ z Bogiem, poprosiłby go tylko o jedno – nigdy jej nie spotkać.
Wszystko wokół rozgrywało się jak w zwolnionym tempie; słyszał śmiechy, głosy i huki, ale wydawały mu się nierealne, stopione nierozerwalnie z tym, co było przedtem. Teraz każda rzecz, każde zdarzenie dzieliło się na dwie grupy: „przed” albo „po”.
Rozłam w jego głowie był niczym w porównaniu z tym, co działo się za jego lewą piersią, choć próbował nie przyznawać się do tego przed samym sobą.
Toast za czysty wieczór..
02.09.1975
Kolejny wrzesień, kolejny rok w Hogwarcie miał się zacząć zaledwie za parę minut – wraz z zadymionym hukiem odjeżdżającego z peronu pociągu. Syriusz postawił kufer równolegle do prawej nogi i odetchnął głęboko, próbując wchłonąć jak najwięcej z tego swoistego, niepowtarzalnego zapachu – dało się w nim odczuć szczyptę cynamonu, ogień i, przede wszystkim, zapowiedź kolejnych, niezapomnianych przygód. I przyjaźń. Tak, w woni unoszącej się z lokomotywy wyraźnie emanowała przyjaźń.
Nie zwracał uwagi na innych uczniów, żegnających się z rodzicami lub plotkujących z nowo poznanymi kolegami – przepychał się przez tłum, używając wszelkich możliwych sposobów (tudzież łokci) próbując dostrzec gdzieś wśród ludzi charakterystyczną, ciemną czuprynę, jak zwykle wyglądającą tak, jakby jej właściciel uznawał słowo „fryzura” za jedynie pojęcie słownikowe.
Kiedy poczuł na ramieniu ostre, piekące klepnięcie wiedział, że nie musi już dłużej szukać. Roześmiana twarz Jamesa Pottera wpatrywała się w jego plecy dopóki się nie obrócił. Uścisnął go mocno, czując, że nigdy nie potrzebował go tak bardzo jak dzisiaj – spędził na peronie trzy dni, bo po ostatniej kłótni z rodzicami obiecał sobie, że nie wróci już do domu.
- Wyglądasz jak zużyta szmata Filcha – podsumował James, tarmosząc włosy dłonią, tak, że wyglądały jakby właśnie wyszły z spod nietypowej kuracji przy użyciu polnego traktora.
- Wielkie dzięki – odparł Syriusz z przekąsem, łapiąc klatkę z sową przyjaciela. – Chodź, pomogę ci. Trzeba znaleźć jakiś wolny przedział, zanim ta hałastra – wskazał ruchem głowy na podnieconych pierwszoklasistów – dobierze się do wnętrza.
- A pewnie, racja – przytaknął Potter, szczerząc zęby. – Zastanawiałem się, czy nie widziałeś gdzieś może Lily.. można by i jej zaproponować miejsce siedzące, nie sądzisz?
- Nie widziałem, i lepiej dla ciebie. Mnie bardziej interesuje miejsce pobytu Remusa i Glizdka.. nie miałem szans dostrzec ich pośród tej kupy rozchichotanych dziewczynek..
- Coś mi mówi, że one chichoczą dopiero wtedy, kiedy ty znajdziesz się w pobliżu – uśmiechnął się James, chwytając swój kufer za ucho. – Nie słyszałeś o nowym fanklubie Puchonek z trzeciej klasy?
- Bogu dzięki, nie – stwierdził Syriusz, starając się, żeby zabrzmiało to cynicznie. Tak naprawdę czuł ciepły, różowy obłoczek gdzieś w okolicach jego męskiej dumy, ale to była kwestia przyzwyczajenia – co roku kolejne przedstawicielki płci żeńskiej zapraszały go na szkolne bale, a czternastego lutego jego łóżko było wręcz zasypywane różnej wielkości kartkami, tak, że nierzadko musiał nieźle napocić się, żeby wychylić spod tej lawiny głowę.
Weszli do pociągu jako dni z pierwszych, wykorzystując swoje wrodzone (i nabyte) zdolności do przebicia się na sam szczyt swoistej piramidy nastolatków. Popychając dziesiątki z nich, Syriusz nie patrzył na ich twarze – starał się nie pamiętać o tym, że każdy z nich ma swoje życie, swoje marzenia i sny, za którymi goni. Od zawsze w świecie Syriusza Blacka było miejsce tylko dla Syriusza Blacka. I nie było siły, która mogłaby zmusić go do jakichkolwiek zmian.
- Hej, uważaj trochę! – dziewczyna, na którą wpadł, miała zagniewaną minę, co stanowiło dość miłą odmianę dla błogich wyrazów twarzy innych kobiet, które znajdowały się w pobliżu niego – zmarszczone brwi i skrzywione w grymasie usta wskazywały na buntownika – nie spodobało mu się to, bo odstępstwa od systemu równały się kłopotom.
- Boży błąd – mruknął, unosząc głowę w górę. Wiatr łopotał między liśćmi drzew, beztrosko, jakby wszelkie ziemskie problemy i niesnaski były tylko złym, nierealnym snem.
10.09.1975
Pierwsze dni w Hogwarcie były takie same jak każdego roku – a jednocześnie – diametralnie inne. Zamek miał w sobie tą niezgłębioną siłę, która odmieniała wszystko, nie zmieniając przy tym nic. Konfrontację z nią można było tylko przegrać – nie było mowy o remisie, zwycięstwo było poza zasięgiem ręki. Cała czwórka Huncwotów rzuciła jednak wyzwanie Hogwartowi, kiedy tylko przekroczyła jego próg po raz pierwszy – i teraz, w ciągu kolejnego roku nauki, zamierzała je podjąć.
Pierwszym zatem co zrobili, było uzupełnienie mapy. Już drugiego dnia, przypadkiem co prawda, Remus odkrył tajne przejście, znacznie ułatwiające dostanie się z ich dormitorium do Wielkiej Sali – zajmowało dwa razy mniej czasu i wysiłku, toteż korzystali potem z niego za każdym razem, kiedy wybierali się na śniadanie czy szkolną uroczystość. Syriusz mógłby przysiąc, że pewnego razu Dumbledore dostrzegł ich, wyłaniających się zza pomnika Morgan le Fay, ale tylko mrugnął do niego i wychylił niesiony puchar do dna. Black uwielbiał dyrektora – był kimś, a jednocześnie – był sobą, sztuka, której nigdy nie udało się Syriuszowi zgłębić. Nie tak łatwo stawiać czoła przeciwnościom bez wewnętrznego fałszu – nie tak łatwo powiedzieć sobie, że można zwyciężyć, nie zmieniając się na siłę. Poświęcił zbyt wiele czasu i energii na wykreowanie pewnego wzorca, do którego dążył, żeby teraz pozwolić runąć mu w gruzy.
Tego dnia obudził się samoistnie, nie słysząc mantrowego wołania budzika, namawiającego mało przekonująco do wstawania. Było to co najmniej dziwne, bo Syriusz należał do osławionych, gryfońskich śpiochów – nie łatwo było wyrwać go z objęć Morfeusza, jeśli już raz w nie wpadł – bywał agresywny i nieprzyjemny, kiedy ktoś próbował obudzić go przy pomocy szarpania za ramię, czy, co gorsza, wiadra zimnej wody. Bezradni wobec niego przyjaciele nastawili w końcu magiczny budzik na taką melodię, która wyswobadzała go z miłości do poduszki momentalnie – denerwujące, powtarzające się, krzykliwe dźwięki, które wbijały w jego umysł zimne, stalowe sztylety. Nie lubił go, ba, wręcz nie znosił – ale zdążył się przyzwyczaić; w końcu piąty rok w szkole to zaledwie zbiór powtarzających się schematów, jedynie z większą ilością prac domowych. Tak, teraz mieli zdawać SUM’y, ale, według Huncwotów – nauczyciele przekraczali zdecydowanie pewną granicę, poza którą nerwy były już tylko strzępkiem bezużytecznych strun. Na każdej lekcji próbowali krzykiem uzmysłowić im, jak niewiele zostało już czasu (choć, o ironio, był to dopiero początek pierwszego semestru), i jak bardzo są beznadziejni – bez wyjątków, chociaż James i Syriusz uważali się za klasowych asów, i to nie bez słuszności. Remus nadrabiał pracowitością, natomiast Peter.. Peterowi trzeba było nieustannie pomagać – spędzili już z dobre dwie urwane noce na to, żeby wytłumaczyć mu istotę transformacji czajnika w żabę, chociaż teoretycznie, jako animag, powinien chociaż ten aspekt magii mieć w małym paluszku.
Przemiany dawały mu prawdziwą satysfakcję. Choć jako pies – Łapa – czuł mniej, niewyraźnie – to jednak pewne zmysły były wyostrzone, i wreszcie mógł pozbyć się, choć w pewnej części, siebie – mógł być kimś innym, a to jedno z jego marzeń, wpisane na sam czubek niekończącej się listy – miało to do siebie, że bardzo chciało się spełnić. Chociaż sprawiał wrażenie wesołego, obojętnego na wszystko wokół – w głębi czuł się jak smutny, cyrkowy klaun wędrujący pośród mieszczańskich slumsów i zimnych świateł latarni, tak jakby na ich szczytach wisiały gwiazdy, które jakiś samobójca zdjął z nieba. Świeciły jasno, ale co z tego, skoro były takie lodowate? Marzły mu dłonie, i jedyne, czego pragnął, to wreszcie wrócić do domu.
Ale Syriusz Sebastian Horacy Black już dawno powiedział sobie, że takie miejsce dla niego nie istnieje. I nigdy nie istniało.
Sufit sypialni był krzywy, nierówny – ale lubił się w niego wpatrywać, wodząc wzrokiem za liniami, które znaczyły ciemne drewno – biegły równym, dostojnym krokiem, wykraczając poza widoczny, martwy horyzont, chociaż przecież nikt nie wiedział, dokąd zmierzają.
A potem znikały, jakby nigdy ich nie było. Wtapiały się w półmrok, a Syriusz zastanawiał się, czy na pewno nie były tylko złudzeniem wywołanym przez zmęczone oczy.
Czasami myślał, że te wędrówki tych nierówności, niedoskonałości symbolizują złamane obietnice – zaczynają się, ale nigdy nie kończą. Były tak samo liczne, i tak samo wyraźne – każdy dostrzegał je na swój własny sposób, i dla każdego znaczyły co innego. On przypominał sobie wczesne gwiazdki, choinki, które stawiali sąsiedzi z uśmiechem na ustach, przyklejone, fałszywe gesty mamy. Mówienie, że za rok oni też tak zrobią, skoro tak bardzo chcą. On i Rabastan. Brat, który zawsze był dla niego tylko wrogiem – przeciwnikiem, a każdą konfrontację między nimi oglądali rodzice, jak wierni kibice z trybun; to wszystko było dla nich jednym, wielkim widowiskiem.
Westchnął. Choć raz chciałby porzucić przeszłość po to, żeby zrobić miejsce nie wydarzonej jeszcze przyszłości – ale nie mógł, bo uczepiła się go jak rzep kobiecej spódnicy. Przewrócił się na drugi bok, próbując nie myśleć o niczym, pielęgnując błogą pustkę, która na chwilę pojawiła się w jego głowie, żeby zaraz potem zostać zalaną lawiną wspomnień – wobec takiego obrotu sprawy wstał, ziewając szeroko. Spojrzał na zegarek. Szósta dwadzieścia.
Czym właściwie jest Czas? Nie ma go, a jednocześnie jest – choroba w uśpionym stadium, która kiedyś, za nieokreślony okres – uaktywni się, nie pozostawiając szans na obronę. Syriusz myślał czasami, że to głupie, iż uczą ich obrony przed śmiercionośnymi zaklęciami, skoro nie potrafią uchronić ich przed samą śmiercią – która przecież nadejdzie, prędzej czy później. Wolał, żeby było to jednak później, ale wiadomo – człowiek nie sprawuje pieczy nad własnym życiem, które pędzi wyznaczonym przez siebie torem, często zakręcając, obracając się o sto osiemdziesiąt stopni – po równi pochyłej tylko w dół. Czym właściwie jest Życie? Zbiorem malutkich, drobnych sytuacji, pozornie nie mających znaczenia, ale..
Wyjrzał za okno. Poczuł dreszcze na widok drzew, uginających się pod mocnymi, regularnymi podmuchami wiatru – musiało być bardzo zimno. To nic; zdecydował – zarzucił na plecy płaszcz i po cichu wymknął się z dormitorium. Pójdzie na spacer. Może zdoła trochę ochłonąć.
Powitany przez lodowate oddechy Boreasza schylił głowę, choć niechętnie – musiał przyznać, że natura to siła potężniejsza od wszystkich innych, jakie można spotkać – ale on nie przywykł do tego, żeby kłaniać się komukolwiek, czemukolwiek. Zawsze padając na podłogę, wstawać z podniesioną głową – zasada, którą wyznawał bardziej niż jakąkolwiek inną.
Obszedł dookoła jezioro, kierując się w stronę zakazanego lasu – oczywiście nie zamierzał zapuszczać się w głąb, wystarczyło mu parę minut na skraju, wśród spokoju tych wieloletnich drzew – gdy nagle jakaś sylwetka mignęła mu pomiędzy pniami dębów. Szybkim, cichym krokiem skierował się w tamtą stronę, ale nic nie znalazł – spokój panujący w tym miejscu był wręcz nienaturalny, ale nie przysparzał mu dowodu na to, że ktoś tam był. Wrócił wolno, oglądając się za siebie.
To musiało być złudzenie.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Penicylina
Dołączył: 07 Cze 2007
Posty: 382
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 8 razy Ostrzeżeń: 1/3
|
Wysłany: Nie 19:36, 11 Lis 2007 Temat postu: |
|
|
Hmmmm. Sama nie wiem, początek nakazuje oczekiwać czegoś zupełnie innego, niż nam zaoferowałaś. Niczego o "niej". Hm, poza tym są błędy, naprawdę.
Ale podoba mi się, bo ja w ogóle lubię Blacka. I sympatycznie to napisane, takie ciepłe, chociaż właściwie nie ma w tym jakiejś konkretnej fabuły. Mogłabyś to kontynuować, chętnie bym przeczytała dalszą część.
I pasuje do mojego nastroju.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
maruda
Dołączył: 05 Maj 2007
Posty: 852
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z szaleńczego świata szaleńców
|
Wysłany: Nie 20:08, 11 Lis 2007 Temat postu: |
|
|
Kontynuacja jest, jest, wkleję kiedyś (;
A co do błędów - bardzo możliwe, bo przecież nie betowane i nie sprawdzane. Spontan, można by powiedzieć. Chociaż już dosyć dawny, bo pisane było w wakacje, podczas braku internetu i innych planów na wolny dzień.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Penicylina
Dołączył: 07 Cze 2007
Posty: 382
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 8 razy Ostrzeżeń: 1/3
|
Wysłany: Nie 20:20, 11 Lis 2007 Temat postu: |
|
|
Nie kiedyś. tylko teraz! Ja bardzobardzo chcę to przeczytać.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
maruda
Dołączył: 05 Maj 2007
Posty: 852
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z szaleńczego świata szaleńców
|
Wysłany: Nie 20:33, 11 Lis 2007 Temat postu: |
|
|
Na specjalne życzenie Pen.
11.09.1975
James został nowym kapitanem drużyny quidditcha, co Syriusz przyjął oklaskami. Wytarmosił głowę przyjaciela, uprzedzając tym samym jego ulubione zajęcie, i chwycił swoją własną miotłę – nic szczególnego, kometa dwa sześćset. Grał na pozycji ścigającego, choć zawsze uważał, że bardziej nadawałby się jako pałkarz – kto jak kto, ale młody Black miał świetne oko do wyszukiwania wrogów – bez względu na to, czy na boisku czy szkolnych korytarzach.
- Gratulacje, stary – poklepał Potter’a po plecach, szczerząc zęby. – Jestem z ciebie dumny.
- No pewnie, Pchełko. Ale podlizywaniem się nic nie dasz, będę cię kosił dwa razy mocniej od innych zawodników – zripostował James, gładząc z uśmiechem swoją nową miotłę, najnowszy model zamiatacza, który przysłali mu specjalną sową rodzice. Patrzył na nią z czułością, jakiej Syriusz nie widział w jego oczach nawet wtedy, kiedy w pobliżu znalazła się Lily Evans – mówiono, że Potter ma quidditcha we krwi, i nie widziano go w przyszłości na żadnym innym stanowisku poza szukającym reprezentacji Anglii. Trzeba było przyznać, że miał na to zadatki – w całej swojej karierze nie przegrał jeszcze ani jednego meczu.
- Musimy zrobić rekrutacje na obrońcę – zwrócił mu uwagę James, odrywając się na chwilę od obiektu swoich westchnień. – Paul skończył szkołę, przyda nam się świeża krew.
- Taa, pewnie, o ile nie będzie brudna – skrzywił się Syriusz, obserwując dwóch drugoklasistów przy stoliku, podskakujących za każdym razem, kiedy mieli zrobić szachowy ruch. James parsknął śmiechem, podążając torem jego wzroku, i jednym machnięciem różdżki, ukrytej sprytnie pod łokciem wywrócił szachownicę. Chłopcy rozejrzeli się z gniewnymi minami, ale nie widząc sprawcy, zabrali się pokornie do zbierania pionków, po raz pierwszy robiąc coś razem.
- Nie sądzisz, że im pomogłem?
- Jeśli pomocą nazywasz amputację nogi przy pomocą tępej żyletki – westchnął Syriusz – to chyba możemy tak powiedzieć.
15.09.1975
- Roger Cooper!
Mały, pyzaty chłopiec wyszedł z szeregu, trzęsąc się jak osika, a Syriusz teatralnie zakrył twarz dłonią, wskazując daleko posunięte zrezygnowanie. Był to już chyba piąty kandydat, kolejne tyle stało dalej w kolejce – i dołączył do grona tych, których Black nazwał w myślach „kuriozalna zgraja beznadziejnych mięczaków”. Nie potrafił przelecieć na miotle dziesięciu metrów, żeby już nie wspomnieć o obronie, która przedstawiała się bardziej jako żałosne pomaganie kaflowi, żeby wpadł wreszcie do obręczy.
Kiedy Roger, spalony ze wstydu, usiadł z kolegami na trybunach, kolejny kandydat napiął pierś. Tak, ten mógł się nadać – szóstoklasista, którego Syriusz znał z widzenia – silny, choć porywczy, na pewno utrzymywał się na miotle lepiej, niż ta hołota, którą właśnie przepuścili przez swoje surowe kleszcze wymagań.
- Peter Morricone!
Brunet wystrzelił w powietrze, już na początku zaczynając od widowiskowego zwrotu. Z trybun poleciał okrzyk radości i przestrachu jednocześnie; Syriusz pokręcił z ubolewaniem głową, mając nadzieję, że żaden z tych malców nie spadł z wrażenia z krzesła.
Obronił – całkiem przyjemnie wizualnie na dodatek – siedem rzutów na dziesięć. Black, jako ścigający, puścił mu raz naprawdę trudnego, podkręconego kafla – ale w ostatniej chwili zdążył go wybić, rzucając się do prawej obręczy. Syriusz zagwizdał z podziwem – zleciał na ziemię, sądząc, że wybory na obrońcę są już przesądzone. Tym bardziej, że następna w kolejne była dziewczyna.
Na pierwszy rzut oka nie miała w sobie nic wyjątkowego. Mała, drobna – włosy o kolorze starego złota spięte w koński ogon, rzucony niedbale na plecy i oczy, o szarym kolorze świtu, gdyby nabrać go na pędzel i zatrzasnąć w ramie obrazu. Miała długie, smukłe palce – mógłby przysiąc, że grała na pianinie. Gdy przyjrzał się jej dokładniej, przypomniał sobie, skąd ją zna – to była owa zagniewana persona, którą potrącił pierwszego dnia roku szkolnego na peronie. Nie straciła nic z tego swojego buntowniczego wyglądu – brwi, ostrymi łukami wyginające się nad jej oczyma były znów zmarszczone, mimo że na ustach krążył drobny uśmieszek. Patrzyła na niego bez zażenowania, długo i przeciągle, nie spuszczając wzroku. Próbował z nią konfrontować, ale bez skutku – po chwili patrzył już w ziemię, nie mogąc znieść tego palącego spojrzenia, które pieściło jego skórę żywym ogniem. Mimo niepozornej postury, dziewczyna miała w sobie coś, co przykuwało uwagę – dumny, wysoko uniesiony podbródek, i jasną, brzoskwiniową cerę, upstrzoną dziesiątkami malutkich, złotych piegów.
Zastanawiał się, czemu zauważa takie szczegóły. Powinien zlustrować ją znudzonym wzrokiem i wyrzucić ją z pamięci – ale nie mógł. Choć widział ją dopiero drugi raz, już zagrzała w jego umyśle miejsce, którego nie chciała opuścić, jakby wykupiła ziemię za trzy sezony z góry. Była niepokojąca – to jedyne określenie, które przychodziło mu do głowy – i nie chciał nawet dopuścić do siebie myśli, że mogłaby wygrać ten sprawdzian. Nie miał zamiaru gościć jej w drużynie. To, że była już w nim wystarczało całkowicie.
- Valentine Valmont!
Wyszła z szeregu szybkim, dumnym krokiem. Po chwili była już tylko małą sylwetką wśród chmur, które szczelnie zaścielały dzisiejsze niebo – Syriusz wystrzelił tuż za nią, a po nim w powietrze poszybowali pozostali dwaj ścigający. Cała gryfońska drużyna składała się z chłopaków – nie mógł nawet wyobrazić sobie, jakby to było, gdyby jedno z miejsc zajęła dziewczyna. Chaos, musiałby panować prawdziwy chaos. Doprawdy.
Obroniła dziewięć na dziesięć rzutów. Ostatni, dziesiąty, poszybował tak, że zrobiła kuriozalny błąd – dała umknąć kaflowi, nie ruszając się nawet z miejsca. Chciał spytać jej, co to właściwie miało znaczyć, ale uznał, że lepiej się nie odzywać. Cała nadzieja w pozostałych zawodnikach, choć jeden rzut okiem na wyżej wspomnianych mógł już poinformować, że nowym obrońcą została Valentine. I rzeczywiście – w pół godziny później James ogłosił zwycięzce, energicznie potrząsając dłonią panny Valmont. Syriusz podszedł do tego mniej entuzjastycznie – co prawda pogratulował, ale z jego twarzy można było łatwo odczytać, że wynik wcale go nie cieszy. Wtórowała mu w tym tylko jedna osoba – Peter Morricone.
- To wszystko to jedno wielkie oszustwo – wycedził, uderzając miotłą o ziemię. James obejrzał się na niego, będąc już w połowie drogi do szatni.
- Hej, to, że przegrałeś, wcale nie musi oznaczać, że inni grali nieczysto – wzruszył ramionami, klepiąc Valentine po plecach. Syriusz wciąż stał na boisku, nie ruszając się z miejsca – i mógłby przysiąc, że ich nowa obrończyni obejrzała się jeszcze przed samymi drzwiami, posyłając mu uśmieszek pełen satysfakcji.
16.09.1975
- Syriusz, nie widziałeś może Jamesa? – Lily Evans stanęła nad nim, rzucając cień na czytaną właśnie książkę. Podniósł na nią pytający wzrok, nie ruszając się z miejsca – jej ogniście rude włosy przepuszczały przez siebie światło, powodując złudzenie miodowej barwy, która tworzyła się na nierównych końcówkach. Pamiętał, że w pierwszej klasie to on zwrócił na nią uwagę – była ładna, głośna i lubiana – ale potem, kiedy jego najlepszy przyjaciel całkowicie oszalał na jej punkcie, machnął na nią ręką. Nie żałował – nigdy nie darzył jej szczególną sympatią, bo żal mu było James’a, który wciąż upokarzał się, żeby zdobyć choć jeden przyjazny uśmiech Lily, która z kolei nie widziała w nim niczego wartego uwagi. A to błąd – myślał Syriusz, wracając do lektury. James był lojalny, odważny i, przede wszystkim, na wskroś dobry. Może miał swoje złośliwe napady, nie szanował praktycznie nikogo – ale zawsze wtedy, kiedy był potrzebny, można było na niego liczyć. Black nie rozumiał, dlaczego Evans nie chce go chociaż poznać – tylko osądza pochopnie i bez dowodów, opierając się jedynie na pierwszym wrażeniu.
- Coś takiego – Lily Evans szuka James’a Potter’a. Świat się wali – stwierdził spokojnie, nie odrywając wzroku od zadrukowanych stron. Wiedział, że właśnie wydęła ze złością usta, podpierając się pod boki – oprócz czerwonych włosów natura obdarzyła ją także iście ognistym temperamentem. Dawno jednak minął już czas, kiedy dawał się zastraszyć przez jedno lodowate spojrzenie jej kocich oczu tak jak James – była wszak tylko dziewczyną, nikim więcej.
- Słyszałam.. słyszałam, że ma nową miotłę – zarumieniła się wyraźnie dziewczyna, rezygnując z wybuchu. – Od zawsze chciałam, żeby ktoś poduczył mnie trochę w quidditchu, a skoro James ma teraz dwa egzemplarze, to myślałam, że może mógłby..
- Błąd, obywatelko – przerwał jej znudzonym głosem Black, zakreślając w tekście interesujący go fragment. – Fałszywe informacje. Sprzedał swoją starą kometę za pośrednictwem proroka. Twierdził, że przyda mu się trochę kasy – chociaż po co ja ci właściwie o tym mówię? – spojrzał na nią, kodując czerwone policzki i zagryzioną wargę. – Ale myślę, że jeśli mu o tym napomkniesz, to będzie gotów pouczyć cię i na swoim zamiataczu.. wiesz, możecie usiąść we dwójkę, przytulić się mocno.. to będzie takie romantyczne..
- Och, zamknij się Black – warknęła Evans. – Jestem pewna, że ten stolik ma w sobie więcej romantyzmu niż ty.
- Nie byłbym tego taki pewien – pokręcił z udawanym ubolewaniem głową, nie patrząc, jak odchodzi.
17.09.1975
- Och, Rogacz, byłbym zapomniał. Nie zgadniesz, kto cię wczoraj szukał.
- Slughorn? Tak, wiem, że obiecałem mu oddać tą pracę o eliksirze rozśmieszającym, ale najzwyczajniej w świecie wyleciało mi z głowy..
- Jak wiele innych rzeczy – wzruszył ramionami Syriusz. Siedzieli we czwórkę przy stoliku w Pokoju Wspólnym, próbując wytłumaczyć Glizdogonowi, że nie ma sensu przejmować się wróżbiarstwem – stara Ermegilda i tak nigdy nie sprawdzała prac domowych, które on bezsensownie odrabiał. – Ale nie. Lily Evans.
- Żartujesz!? – James spojrzał na niego z niedowierzaniem, a Remus uniósł głowę znad pergaminu, który zapisywał drobnym maczkiem. Syriusz próbował zajrzeć mu przez ramię, ale nie mógł rozczytać ani słowa – Lunatyk miał iście wilcze pismo, przypominające drapanie pazurem o grubą powierzchnię kory. Podziwiał nauczycieli, którzy musieli przedzierać się przez ten gąszcz – często śmiał się, że Remus dostaje tak dobre stopnie tylko ze względu na to, że nikt nie może doczytać tego, co pisze w wypracowaniach. „Równie dobrze mógłby to być przepis na czekoladowe ciasteczka”, twierdził, szczerząc zęby.
- Nie mam humoru do żartów – warknął, zaglądając do pięciu tomów naraz. – Chciała żebyś.. ach tak.. pouczył ją trochę w lataniu na miotle. Jak to szło? „Od zawsze chciałam, żeby ktoś poduczył mnie trochę w quidditchu”.. No tak, pani prymus Evans nie może znieść, że w tej jednej dyscyplinie ktoś jest lepszy od niej – prychnął, opryskując Peter’a kropelkami śliny.
- Hej, Syriusz, przyhamuj trochę – James zmarszczył brwi. – Co cię tak ugryzło?
Łapa machnął tylko ręką, nie odpowiadając. Nie mógł przecież przyznać się, że całym kłębkiem jego irytacji była drobna dziewczyna, siedząca dwa stoliki dalej, tuż przy kominku, i śmiejąca się głośno, zabawiana dowcipami innych szóstoklasistów. Valentine była od nich starsza o rok – a gdyby musiał podać jej wiek na chybił trafił, na pewno powiedziałby, że skończyła lat czternaście. Nie zwracała na nich uwagi – i było to co najmniej nie na miejscu, mając w pamięci ich pozycję w szkolnej społeczności. Każdy, każdy znał Huncwotów – a jej imienia zapominali pewnie nawet nauczyciele.
On nie zapomniał. „Valentine” wymawiał szeptem, leżąc wieczorem w łóżku. W jego ustach nabierało ono innego kształtu, jakby było otulone kocykiem – pieszczotliwe, urocze i niesamowicie pasujące do tej istotki, która z obcasami wtargnęła do jego życia. Dotychczas zachowywał wewnętrzną równowagę, o ile chodzi o płeć przeciwną – ale ona nie dawała mu spokoju, nieustannie przypominając sobie cichym brzęczeniem gdzieś w głębi umysłu – było tak delikatne, sprawujące raczej rolę podkładu basowego, że zwracało się nań uwagę dopiero wtedy, kiedy ucichło.
Chciał jej powiedzieć tyle rzeczy – poczynając od wschodu słońca, który zaobserwował kiedyś, wymykając się z domu prosto nad morze – poprzez to, jak podobają mu się iskierki, które tańczą w jej włosach, kiedy wylatuje prosto w sam środek nieba, a kończąc na tym, że chciałby tylko siedzieć obok niej i milczeć, wdychając jej zapach – świeżo skoszonej trawy i pierwszego, gwiazdkowego śniegu, na cześć którego mógłby pisać prawdziwe peany. Kiedy przechodził koło niej na korytarzu, zamykał oczy, próbując zapamiętać jak najwięcej z tej swoistej woni jej skóry, delikatnej i matowej – kiedy dotykał jej przez przypadek przez całe jego ciało przechodził prąd, jakby ktoś wepchnął mu palec w elektryczne gniazdko – tyle, że o wiele przyjemniejszy. Mimowolnie zastanawiał się, czemu ona nie zachowuje się jak inne dziewczyny – nie piszczy na jego widok, nie łapie przyjaciółki za ramię i nie chichocze nerwowo, mrugając do niego zalotnie. Była zupełnie inna – patrzyła na niego z politowaniem i ironią, i nie zaczynała nigdy rozmowy. On też nie – był na to zbyt dumny – więc zamienili najwyżej parę słów, urwanych, niekompletnych. Magazynował informacje o niej jak wojenne trofea – wyłapywał każdy strzępek rozmowy, w którym uczestniczyła, zachowywał w umyśle każdą kartkę papieru, na której zobaczył jej imię. Z początku chciał powiedzieć o tym James’owi, ale w końcu uznał, że nie miałoby to sensu – wolał zachować to chore zauroczenie dla siebie. Tym bardziej, że był pewien, iż kiedy dowie się o niej więcej, przebije się przez tą otoczkę tajemniczości, która przylegała do niej szczelnie – straci ona cały urok, i okaże się tylko jedną z tych bezbarwnych, bezimiennych dziewczyn których tuziny mijał codziennie w każdym skrawku swojego życia. Był prawie pewien, że się rozczaruje – jak zawsze.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Penicylina
Dołączył: 07 Cze 2007
Posty: 382
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 8 razy Ostrzeżeń: 1/3
|
Wysłany: Nie 21:07, 11 Lis 2007 Temat postu: |
|
|
Okażę się okrutna, ale wolałabym tego nie przeczytać. Niemniej jednak dziękuję
Cały urok i magia poszły się kochać - taka prawda.
W porównaniu do pierwszej części, to jest poziomem równe z blogaskami o niespełnionych miłościach Syriego.
Przykro mi. Ale zrób z tym coś, bo początek niezły.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
maruda
Dołączył: 05 Maj 2007
Posty: 852
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z szaleńczego świata szaleńców
|
Wysłany: Pon 14:16, 12 Lis 2007 Temat postu: |
|
|
a dziękuję ^^
postaram się, chociaż to właśnie o miłości jest historia - może potem będzie i mniej tandetnie, kto wie?
a może wcale nie..
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|